To był dobry dzień. Zaczął się klasycznie, bo Arek został obudzony dupą Kota na twarzy, później został jeszcze podrapany przy próbie pomiziania ścierściucha, a finalnie pierdolnął małym palcem o framugę drzwi, gdy szedł do kuchni, żeby zrobić sobie poranną kawę. Dzień jak co dzień. Nic nie zapowiadało, że ten konkretny dzień może się różnić czymkolwiek od innego.
A miał się różnić po prostu w chuj bardzo od dnia powszedniego.
Zaczęło się na dobrą sprawę, gdy Arek dotarł o 16 do roboty. Czar PRL-u jak zawsze powitał go zatęchłym zapachem starego piwa, petów oraz meneli. Tania pijalnia, piwo za dosłownie parę złotych i można było siedzieć w ciepełku - istny raj dla żuli, kilku nawet siedziało pojedynczo przy stolikach. Stali bywalcy przede wszystkim, dol tej speluny raczej nikt nowobogacki nie zaglądał. Bo i po co? Pić tanie piwsko czy zeżreć kromkę chleba ze smalcem i ogórkami? Bez jaj. Ale ważnym było to, że nie było tłoku. Dosłownie kilku pijaków z browarami, dwóch ćmiło sobie papieroska od niechcenia.
Brak klientów chwilę po 16 mogło zwiastować spokojny wieczór. A później było tylko lepiej! Nowy barman, chcąc się wykazać, zawczasu wyszorował, kurwa, całe szkło i wypolerował, uzupełnił lodówki, więc nie było za bardzo co robić. A finalnie Michał - kierownik baru - chwilę po dwudziestej powiedział Arkowi, że jeśli ludzi nie będzie, to niech zamyka wcześniej.
Najważniejsza jednak była koperta, którą Michał mu wręczył. Koperta z wypłatą. Matki Boskiej, kurwa, Pieniżnej, najważniejszy i najlepszy dzień w miesiącu. Księgowa wyrobiła się ze wszystkim wcześniej niż zwykle, więc i wcześniej wypłaty trafiły do pracowników.
Żyć, nie umierać.
Więc siedział tak Arek za barem, memląc chlebek ze smalcem i patrząc na jednego żula, który powoli przysypiał nad swoim piwem. Zastanawiał się, jak go wyniesie, jeśli go nie dobudzi. Bo jak zostawi, to jak chuj zaszczy podłogę i trzeba będzie to sprzątać. A Arkowi jednak nijak nie było w smak sprzątanie podłogi ze szczochów menela.